O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości

10 lutego 2011

O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości? Jeśli kogoś skusi piosenkowy tytuł i spodziewa się poduszkowej literatury do poczytania na głos (bo krótkie, i zanim ona albo on zasną, to miną te cztery strony), to spieszę wyprowadzić go z błędu. Szorstkie i czułe opowiadania, pisane przez byłego alkoholika, do czytania na głos się nie nadają, a na temat love talk Carver powie: „powinniśmy się wstydzić, kiedy mówimy tak, jakbyśmy wiedzieli o co chodzi, kiedy mówimy o miłości”.

Ten zbiór minimalistycznych opowiadań to jeden z kamieni milowych amerykańskiej literatury dwudziestego wieku: ledwie się to napisze, i już człowiek się zastanawia, czy można powiedzieć kamień milowy o książeczce liczącej sto ileś stron, złożonej z ciut melancholijnych, ciut wulgarnych, zgoła nieposągowych opowiadań – w dodatku zrobionych z ciszy? Bohaterowie Carvera to Ameryka niebieskich kołnierzyków i Ameryka blue melancholy – rodzinnych porachunków, awantur po alkoholu, nieprzespanej nocy przy chorym dziecku, drobnych sprzeczek przy kartach – codzienna na wskroś. W końcu: to Ameryka bez puenty, bo tak jak poranione i samotne są postaci, tak okaleczone – bez wstępu, bez kulminacji, bez witty ending – są opowiadania.

Jeśli podczas lektury prześladuje nas déjà vu, to nie dlatego, że opisywane sytuacje są tak prawdziwe – ileż razy mijaliśmy się z nimi obojętnie w książkach – ale ze względu na osławiony styl. Oszczędny, eliptyczny, oddaje to jakże znane wrażenie: niemożności przekazania siebie, niemożności komunikacji, niemożności, bo ponad proste – powiedział, wstała, popatrzyli, chodź – jak niewiele można powiedzieć, kiedy mówimy o miłości. Pierwsze opowiadanie w tomie kończy się tak:

„- Ten facet był w średnim wieku. Wszystkie rzeczy miał na podwórku. Naprawdę. Upiliśmy się i zaczęliśmy tańczyć. Na podjeździe. Naprawdę. O Boże. Tylko się nie śmiej. Puszczał nam płyty. Popatrz na ten gramofon. Dał go nam. I wszystkie te pieprzone płyty. Całe to gówno.

Mówiła. Powiedziała wszystkim. Było w tym coś więcej i próbowała to z siebie wyrzucić. Po jakimś czasie przestała próbować.”

To symptomatyczne: pierwsze opowiadanie zapowiada nam właśnie, że „przestała próbować” i nie będzie więcej „wyrzucania z siebie”. I nie ma.

Szczerze współczuję tłumaczowi Carvera – gnieść się z tekstem skondensowanym, który czerpie z melodii języka i jego codzienności, to istna męka. Począwszy od tytułu: What we talk about when we talk about love. Jest też ten zbiór pochwałą – pośrednią – niedocenianego zawodu redaktora. Niewdzięczny Eliott widział w nich – niepomny tego, co dla „Jałowej ziemi” zrobił Ezra Pound – failed writers, złorzeczyli na redaktorów niemal wszyscy wielcy. Tymczasem po odkryciu oryginalnych wersji opowiadań Raymonda Carvera okazało się, że jego przyjaciel, pisarz i redaktor Gordon Lish dokonał w nich drastycznych zmian oraz cięć: skrócił je, pozbawił intertekstualnych odniesień i puent. To Gordon jest współtwórcą minimalistycznego stylu, który stał się wizytówką Carvera na całym świecie, a jednocześnie zmorą i marzeniem wielu początkujących pisarzy: jak pisać tak, że less is more.

I może dlatego tak świetnie, świeżo i prawdziwie brzmi ta książka opisując relację między dwojgiem ludzi – bo sama jest owocem nieporozumień, walk i przyjaźni dwóch niezłych amerykańskich literatów?

 

Raymond Carver, O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości, Świat Literacki, 2006

Komentarze 4 to “O czym mówimy, kiedy mówimy o miłości”

  1. giera Says:

    właśnie ukazała się kolejna książka Carver’a w PL – „Katedra” – będzie 3ci zbiór opowiadań w PL (polecam!)

    • tomekdursa Says:

      Byłem w Katedrze wieku temu i zostawiła mieszane uczucia – może wypada wejść jeszcze raz. A wracając do kwestii redakcji What we talk about when we talk about love, polecam porównanie z New Yorkera wersji oryginalnej opowiadania z redakcją (zwłaszcza strony 8 do 11) – link tutaj.


Dodaj odpowiedź do giera Anuluj pisanie odpowiedzi